Dzień dobry, hyvää huomenta, 你好
Pierwszą swoją poważną książkę napisałam, gdy chodziłam do trzeciej klasy szkoły podstawowej. Wypisałam wtedy cały zeszyt 32-kartkowy, który na okładce miał rudą dziewczynkę z kręconymi włosami i to właśnie o niej była opowieść. Po zakończeniu mojego wielkiego projektu, pobiegłam do mojej wychowawczyni i oddałam jej moje wypociny do sprawdzenia. Zeszyt nie wrócił do mnie, ale mimo wszystko, duma jaka mi wtedy towarzyszyła nadal tli się w czeluściach mojej głowy.
Pisanie to wyżywanie się. Stukasz w tę klawiaturę, nawet czasem nie myśląc, co dokładnie piszesz, ale wiesz, że te zdania oczyszczają każdy kłębek, który potem chciałby się przeistoczyć w, być może, gorsze samopoczucie. Tak przynajmniej jest ze mną. Gdy, cytując Konrada z "Dziadów", tworzę nieśmiertelność jest mi najzwyczajniej w świecie lepiej.
Dlatego chcę podzielić się z Tobą kawałkiem tego, co czasem wypiszę w zeszycie. Inspiracja do tego fragmentu; "Pasja życia", czyli niesamowita biografia Vincenta van Gogha.
W
poprzednim wcieleniu, jeśli reinkarnacja istniała, musiała być motylem.
Poruszała się zwinnie, ale odnosiło się wrażenie, że ludzie płoszyli ją,
sprawiali, że natychmiastowo uciekała. Oczy za to miała kocie, jasnobrązowe i
wędrujące po gabinecie. Nieśmiałość była jej wizytówką, podobnie jak
podkręcone, ciemne włosy i dłonie pianisty.
Wstałem
i podałem jej rękę.
― Dzień dobry – zacząłem. – Kasia,
dobrze pamiętam?
― O nie, nie! – zaprotestowała. Po
tych słowach wiedziałem, że pomyliłem się, co do jej nieśmiałości. – Tylko nie
Kasia. Proszę mówić mi Urszula, byłabym wdzięczna.
Uścisnęła moją dłoń. Była chodzącą
słodyczą, dlatego intrygowała mnie. Takie osoby stanowiły idealny kontrast –
choć lukier na zewnątrz to próchno w środku. Miałem nadzieję, że z jej ust
padnie coś złego.
Niepewnym
ruchem poprawiła żółtą sukienkę na sobie i usiadła na kanapie. Gdy usadowiłem
się naprzeciwko niej, rozpocząłem, uśmiechając się:
― Wybacz, że o to zapytam, ale
dlaczego Urszula?
Widziałem po jej twarzy, że lubiła to
pytanie; rozpromieniła się i oczy nabrały blasku, jakby stały się bardziej
pewne siebie. Znowu poprawiła sukienkę.
― Podoba mi się dużo bardziej i mam
wrażenie, że pasuje do mnie – odpowiedziała z nieukrywaną dumą. – Poza
tym…kojarzy mi się z pewną osobą, nieważne. Proszę mówić mi Urszula i żadnych
zdrobnień, dobrze? One mnie brzydzą.
Jej słowa mogłyby się wydawać
atakujące, władcze, ale ton głosu dziewczyny był melodyjny, owiany sympatyczną
aurą, przez co słuchało się chętnie, ale niekoniecznie chciało skupiać przy tym
nad treścią.
Miała też wyraziste piegi i ciemne
oczy. Twarz jakby wyjęta z jednej z disneyowskich bajek.
Zapoznawanie
się nie zajęło nam długo. Uwielbiała mówić o sobie; nie za bardzo słuchać, ale
nie miało to większego znaczenia w tamtej chwili. Oboje rozkoszowaliśmy się
sobą w gabinecie; ona przez mówienie, ja przez moją ciszę i jej melodyjny
hałas.
― Mam wstręt do ciuchów, które mają
inny kolor niż żółty – mówiła. – Czuję się brzydka, jakaś wyblakła w czerwieni,
niebieskim czy bieli. Kocham żółte sukienki! Chciałabym chodzić tylko w
nich. Odczuwam, że jestem wtedy bardziej
urocza, że uśmiecham się samymi ciuchami. Moi rodzice, jako oddani fani czerni,
bieli czy szarości, krytykują mnie za moją żółć, ale proszę pana! Chyba mamy
poważniejsze problemy niż ubrania swoich dzieci, które są już po dwudziestce,
prawda? Mogliby zadbać o moją głowę, a nie garderobę.
― Rozumiem, że twoje relacje z
rodzicami nie są najlepsze.
Zamyśliła się. Myślami przebiegała
galaktyki. Miałem wrażenie, jakby analizowała każdy fragment ze swojego
dzieciństwa.
Po chwili skrzywiła się i uśmiech
szybko nie wrócił na jej usta.
― Nie lubię myśleć o nich, o tym,
że z nimi mieszkałam. W ogóle nie przepadam za swoją przeszłością. – Znowu
zatrzymała się na chwilę, aby pozbierać wszystko w głowie. Trwało to parę
minut. Patrzyła się wtedy na paprotki. Kochałem te rośliny, byłem pewien, że to
one między innymi ułatwiały mi pracę; pomagały ludziom zaufać. – Jestem im
wdzięczna za Vincenta.
― Tak, Vincenta van Gogha. Moi rodzice interesują się sztuką i
dawkowali mi ją od najmłodszych lat. Teraz pan rozumie? To absurd, że ludzie,
którzy mają takie zainteresowanie za każdym razem ubierają się jak na pogrzeb,
a na ich twarzach maluje się powaga większa od Panoramy Racławickiej. Ich
charaktery są adekwatne do wyglądu.
― To wszystko sprawia, że chcesz
być inna od nich?
― Ja jestem inna od moich rodziców!
To zdanie, choć pełne złości,
powiedziała zadziwiająco cicho; nie tyle nie była pewna słuszności
wypowiedzianych słów, ale jednak coś powodowało, że popadła w niewielką
rozpacz, która odbierała jej pewność siebie.
Widząc, jak wcześniej ucieszył ją
Vincent, dopytałem o niego. Urszula zaczęła nie tylko ożywać, ale również
emanować euforią.
― Och, mój Vincent! – Oczy zakochane,
ciało i umysł obtoczone głęboką miłością. – Za mojego artystę jestem wdzięczna
rodzicom. Rozpoczęłam z nim romans bardzo młodo. Teraz czuję, jakbyśmy byli
starym małżeństwem po wielu przejściach. To osoba, z którą mogłabym rozmawiać
godzinami, inspirować się nią, patrzeć na jego obrazy dniami i nocami,
zachwycać się nimi na nowo i myśleć o nim.
Ucichła i nie przestawała się
uśmiechać. Miała dołeczki w policzkach i coraz smutniejsze oczy, co
kontrastowało z jej ustami.
Urszula
skrzyżowała ramiona i wydawałoby się, że tym gestem odgrodziła się ode mnie.
Jakby przeżywała w głowie coś wspaniałego, jakby rozmawiała z samym Vincentem,
jakby naprawdę czuła jego obecność. Zarumieniła się, przez co jej twarz nabrała
łagodniejszych rysów. Oddychała ciężko. Dziewczynie zajęło paręnaście dobrych
minut, zanim przypomniała sobie o mojej obecności. Spojrzała wtedy na mnie
przestraszona. Kolejne chwile mijały, a ona próbowała w tym czasie zabrać głos,
ale kiedy zadawałem jej pytanie – milczała. Wiedziałem jednak, że walczyła o słowa.
Pustym wzrokiem wpatrywała się w
podłogę. Nerwowo bawiła się palcami. Zastanawiałem się, dlaczego zabierał z
niej życie; dlaczego ona dawała się zawładnąć? Potrzebowała kogoś, kto zająłby
się nią? Wyczuła w nim tę samotność, którą ona odczuwała równie mocno?
―Vincent? – zapytałem po następnej
dłuższej przerwie.
― Vincent – odpowiedziała w końcu.
― Czego on chce od ciebie, Urszulo?
― Chce, żebym wróciła do Holandii.
― Co myślisz o tym pomyśle?
― Nie mam na tyle pieniędzy.
Rodzice nie pomagają mi, odkąd wyjechałam na studia.
Jej słowa były bez krzty emocji.
Mówiła wolno. Również, co chwilę, poprawiała swoją sukienkę. Chciałbym widzieć
smutek Urszuli, nie pustkę. Nie nudziła mnie będąc wypłowiałą z emocji, ale
bardziej przerażała. Gdy mówiła przechodziły mnie dreszcze, a jej wzrok
wywoływał gęsią skórkę, co było rozrywką, ale kiedy oglądało się to w słabym
horrorze. A nie mając horror w swoim gabinecie.
― Dlaczego to on nie odwiedzi
ciebie? – zadałem kolejne pytanie, uważnie przypatrując się jej mimice i
gestom.
Wyraz twarzy Urszuli zmienił się.
Nie zrozumiała mojego pytania i patrzyła na mnie, jak patrzyłoby się na
największego idiotę na świecie. Rozchyliła usta i dalej wędrowała, oziębłym
wzrokiem po pomieszczeniu, myśląc.
― Przecież Vincent żyje tak ubogo i
skromnie jak nikt inny – tłumaczyła i tym razem czułem troskę w jej słowach.
Mówiła coraz ciszej. – Nie zna pan jego
historii? Proszę mi nie mówić, że kojarzy go pan tylko z ,,Gwieździstą nocą” i
,,Słonecznikami”. Zrobi mi się wtedy źle i będę czuć, że rozmawiam ze złą
osobą.
Nie podobało mi się to, że to
Urszula wywoływała we mnie presję. Jednak nie przychodziło mi do głowy inne
rozwiązanie. Opowiedziałem jej wszystko, co wiedziałem o Vincencie – począwszy
od pracy jako duchowny, kończąc na najpopularniejszych ciekawostkach z życia
artysty. Słuchała mnie z nieukrywaną ciekawością. Jak wcześniej zauważyłem to,
że mogłaby mówić dużo o sobie, to dodałbym również, że i temat Vincenta była
dla niej intrygujący i zadowalający.
Piętnaście minut, które minęło,
było czasem wypełniającym gabinet słowami „impresjonizm”, „niedoceniany”,
„wiecznie zakochany”, „zdeterminowany”. Powtarzała, że chciałaby mieć tyle
wytrwałości, co van Gogh, że marzy jej się odkryć taką pasję, na którą nie
szkoda by życia.
― Ile ja bym dała, aby pragnąć
dzielić się wszystkim z ludźmi, bo wystarczyłoby mi atelier, a w nim sztalugi,
pędzle, farby i ja jako symbol szukania satysfakcji w obrazach! – mówiła,
patrząc na mnie ze łzami w oczach. – Chcę do Amsterdamu, Hagi czy Paryża, ale
ja nie mam Thea. Brakuje mi osoby, od której mogłabym dostać miłości i takiej,
dla której pragnęłabym jej trochę oddać. Za mało we mnie środków do dzielenia
się.
Uśmiechnęła się przez łzy. Spuściła
wzrok, ale wydawało się, że mimo wszystko ktoś ją pocieszał – Vincent
osładzający i uszlachetniający każdą minutę Urszuli.
Serce
mnie ściskało na myśl o jej pokoju. Opowiedziała, że kocha żółty kolor, zatem
takie musiały być ściany. Dokoła obrazy impresjonisty, ale nie tylko. Meble
również nabrały motywów z jego dzieł, czym zajęła się sama Urszula, chwytając w
ręce farbę i pędzel. Gdy skończyła, była przygnębiona, bo nie odczuła niczego.
Malowanie nie sprawiało jej radości, za co przepraszała przez całą noc
Vincenta, mając go obok. Wyobraźnia mówiła dziewczynie, że mężczyzna przytula
ją mocno i dałaby sobie rękę uciąć, że tamtej nocy czuła masywne ciało
Vincenta. Nazajutrz wstała i spojrzała na meble. Wiedziała, że wyglądały
dobrze, bo natchnął ją van Gogh.
Rozmowa
z nim trwała. To była żywa dyskusja, podczas której nie przestawała płakać.
Miała czerwoną twarz i trzęsące się dłonie. Podałem dziewczynie chusteczki, a
ona nawet na nie nie spojrzała.
― Dlaczego on sugeruje, że go nie
kocham? – zapytała. – Dlaczego innym kobietom potrafi przekazywać tyle
czułości, a dla mnie jej skąpi? Nikt nie chce mi się oddać!
Zanim
trafiła do szpitala psychiatrycznego, to minęło paręnaście dni, podczas których
samotność Urszuli była straszniejsza, dawała o sobie znać na każdym kroku, a
nawet w jej, przepełnionym Vincentem, pokoju.
Gdy wychodziła, znowu poprawiła
swoją żółtą, jak słoneczniki, sukienkę.
Kocham Cię:
(Minä) Rakastan sinua.